czwartek, 28 sierpnia 2008

West coast - ciag dalszy

Ciezko bylo rozstac sie z San Francisco. Spedzilem tam tylko weekend, a mialem wrazenie jakbym byl z 5 dni, a moglbym zostac jeszcze tydzien albo dluzej. Jeszcze w poniedzialek przed wyjazdem wstalem o 6 tej(hehe w skierkach to bym byl juz spozniony na pociag do pracy), zeby pospacerowac sobie jeszcze troche po miescie. No, ale trzeba bylo ruszac dalej w droge ................... i to nie byle jaka droge!
HIGWAY 1
Kalifornijska droga nr 1, nazywana tez pacific coast higway zaliczana jest do najpiekniejszych drog swiata, a wg wielu nie ma sobie rownych. Przez caly kalifornijski odcinek wybrzeza, wije sie wzdluz oceanu. Wlasnie ta trasa postanowilem pojechac do Los angeles, a wiec blisko 400 mil na poludnie. Pierwsze zetkniecie jednak z droga nr jeden nie bylo zbyt przyjemne. Od rana nad SF byla mgla, a im blizej oceanu tym widocznosc byla coraz gorsza. Kiedy w koncu wjechalem na kalifornijska jedynke, widzialem droge moze tylko metr przed soba. Fajnie, tyle sie naczytalem o pieknie tej drogi, a o tym ze po prawej stronie mam ocean wiem tylko po wielkiej niebieskiej plamie na wyswietlaczu GPS i po charakterystycznym morskim zapachu. Zmysl wzroku ograniczyla mi mgla a sluchu odglos silnika mojego i innych samochodow. No ale nie to bylo najgorsze. Nawet tez nie to, ze trzeba wytezac wzrok zeby nie wladowac sie w tyl jakiegos samochodu, i uwazac zeby z tylu ktos nie rabnal we mnie, najgorsze bylo to, ze juz po pol godzinie jazdy w takich warunkach wszystko na mnie bylo mokre;/ Dluzej nie dalem rady zjechalem na plaze i postanowilem przeczekac mgle i troche przeschnac.

Po godzinie zrobilo sie troche lepiej i ruszylem dalej

Wypogodzilo sie, mgla gdzies zniknela, wyszlo slonce i wreszcie po swojej prawej stronie moglem podziwiac blekit oceanu. Widoki sa naprawde zachwycajace. Przez caly czas ocean nie znika z zasiegu wzroku, a droga badz wije sie wysoko w gorach i mozna wtedy podziwiac ocean w dole, badz wiedzie na rowni z tafla wody, czasami tak blisko plazy, ze trzeba zamykac szybke w kasku bo piach dostaje sie do oczu. Na plazach pelno surferow, a z nazw miejscowosci mijanych po drodze moznaby zmowic litanie do wszystkich swietych, poczawszy od San Francisco do LA byly: Santa Cruz, Santa Rosa, Santa Barbara, Santa Monica i wiele innych , ktorych juz teraz nie pamietam:)

ale wypas:)
Nocuje na campingu w polowie drogi do LA w miejscowosci Big Sur. Cena za rozbicie namiotu jest wyzsza od ceny sredniego motelu w Wyoming:/ Ale coz nalezalo sie tego spodziewac. Za to camping bardzo przyjemny, namioty stoja pomiedzy wysokimi sekwojami, blisko rzeka, i co najwazniejsze tylko 1o minut do najpiekniejszego fragmentu amerykanskiego zachodniego wybrzeza. Cala inferastruktura tez jest ok, prysznice, sklep, pralnia. Brakuje tylko internetu, wiec nie moglem nic tu napisac. Big Sur to nazwa miejscowosci, ale tez nazwa okolo 150 km pasa wybrzeza, wyjatkowo ladnie polozonego. Z lewej strony wysokie gory, z prawej ocean, a wsrodku wcisnieta droga nr 1. Krecono tu sporo filmow, w tym sceny do "Into the wild".

Nastepnego dnia jade dalej w kierunku LA. Droga wciaz biegnie wzdluz oceanu, jednak plaze wygladaja juz inaczej. Teraz znikaja sekwoje, a pojawiaja sie palmy, wrazenie jak na jakichs Karaibach! Dojezdzam do Santa Barbara, gdzie zostaje z godzine wpatrujac sie w fantastyczne plaze.

Wieczorem docieram do Santa Monica, to juz w zasadzie bardziej dzielnica Los Angeles niz odrebne miasto i tam nocuje w podlym motelu w dosyc szemranej okolicy.
WELCOME TO THE JUNGLE
Los Angeles zawsze kojarzylo mi sie z tym kawalkiem Guns'n Roses. Zostal napisany na pamiatke pierwszego wrazenia jakie miasto wywarlo na Axlu Rose, kiedy jako mlody chlopak, po ucieczce z domu, gdzies na zadupiu w srodkowych Stanach, wysiadl na dworcu greyhounda w LA. Podszedl do niego wtedy stary murzyn i uderzyl w ten desen:
"You know where you are? You, re in the jungle baby! You gonna die!! Powstal z tego jeden z najlepszych kawalkow zespolu, a Axl czesto opowiadal ta historie na koncertach.
Ale Los Angeles to przede wszystkim miasto Charlesa Bukowskiego. Tak jak Woody Allen opiewa Nowy Jork i wiekszosc jego filmow rozgrywa sie w NY, tak wiekszosc opowiadan i powiesci Bukowskiego ma miejsce w LA. O ile u Allena rzecz sie dzieje na Manhattanie, wsrod inteligencji, tak Buk opisuje LA przedmiesc, szemranych dzielnic, tanich pokoikow do wynajecia no i barow:) Grob Bukowskiego jest w San Pedro, 20 mil na poludnie od centrum Los angeles. Napis dont try ma wg zony Bukowskiego, oznaczac; Jezeli spedzasz caly czas probujac, wtedy wszystko co robisz to tylko probowanie. Wiec nie proboj. poprostu rob". W polskim tlumaczeniu mniej wiecej idzie to tak:
"Jezeli juz o cos zabiegasz idz na calego,
W przeciwnym razie nawet nie zaczynaj"

Fajnie bylo odwiedzic miejsca, ktore do tej pory znalem tylko z ksiazek. Tyle razy w opowiadaniach Buka pojawial sie bulwar zachodzacego slonca, a ja sobie teraz smigam po nim na moto! Wybralem sie tez na 1524 De Longpre Avenue, adres pod ktorym Bukowski mieszkal przez wiele lat, jednak dzis nikt juz tam nie mieszka, a stare bungalowy przeznaczone sa do rozbiorki. Za to dziala wciaz restauracja Musso&Frank Grill, do ktorej Buk zabieral swoje kobiety:)

No, a potem Hollywood blvd i slynna Hollywood Walk of Fame


hehe
Kleopatra kreci ze spider manem:)
nawet mozna sobie strzelic fote z Rambo!
o zachodzie slonca dotarlem do Venice Beach


La noca
Los Angeles to dziwne miasto. Trudno je ogarnac. O ile inne amerykanskie wielkie miasta, w ktorych bylem do tej pory (NY, Chicago, SF) maja swoje centra i dosyc szybko mozna sie polapac gdzie co jest, to w LA trudno wskazac gdzie tak naprawde jest centrum. Niby jest downtown z wielkimi wiezowcami i ekskluzywnymi sklepami, ale 10 minut jazdy dalej jest Hollywood, ktore tez pelne jest ekskluzywnych sklepow, restauracji, barow, modnych klubow itp. Centrum w LA poprostu jest tam gdzie sie chce zeby bylo.
Druga sprawa to komunikacja w miescie. LA jest tak rozlegle, ze przez jego teren przebiega kilka autostrad i sporo wiecej drog stanowych. Dzieki temu wszedzie mozna w miare szybko dotrzec, pod warunkiem ze nie ma korkow (chociaz na motocyklu to i tak nie jest problem). A ile ja sie nasluchalem przed wyjazdem jak to niebezpiecznie jezdzic po LA!:) tymczasem jazda tutaj to czysta przyjemnosc, a juz szczegolnie hollywoodzkimi Sunset blvd czy hollywood blvd. Fajnie tez jechac drogami znanymi z filmow, jak chodzby mullholand drive.
Czuje sie teraz podobnie jak przed wyjazdem z San Francisco, chetnie zostalbym tu jeszcze dluzej. Ja poprostu lubie wielkie miasta, lubie gdy sie cos dzieje, lubie obserwowac ludzi na ulicach, a takimi indywiduami jakie chodza po ulicach LA, to nawet Nowy Jork nie moze sie poszczycic:)
No ale jutro w dalsza droge. Motocykl mam odpicowany, powymieniane filtry oleju, powietrza, wszystko wyregulowane - mozna bez obaw zmierzyc sie z pustynia. Kierunek Las Vegas!

Daniel Rozpara

Jeszcze troche zdjec z SF

Alcatraz


Golden bridge recreation area




widok z mostu na miasto

Fisherman's wharf


najbardziej zakrecona ulica swiata

Daniel Rozpara

sobota, 23 sierpnia 2008

SAN FRAN!!!!!

Jol!
nadaje juz z San Francisco! Dotarlem tutaj po 16-tej, po 3 godzinnej jezdzie przez Kalifornie. Wszystko tu jest inne niz do tej pory widzialem w Stanach. Zaraz po wyjechaniu z Newady krajobraz sie zmienil. Skonczyla sie pustynia i pustkowia, a zaczely piekne wysokie, zielone gory! Pozniej gory sie skonczyly, a pokazaly sie palmy i sady pomaranczowe!!! Powietrze tez pachnie tutaj jakos inaczej, bardziej aromatycznie. Autostrada z dwopasmowej jak wszedzie do tej pory, zrobila sie 4 pasmowa, a czasami nawet 5 i 6! Natezenie ruchu jest tak ogromne, ze juz 50 mil przed San Francisco robily sie korki, wtedy dopiero mialem ucieche, kiedy wymijalem stojace w korkach samochody! Droge tak sobie ulozylem zeby wjechac do miasta przez Golden Gate. Z kazda mila przed mostem moje podekscytowanie roslo, tym bardziej, ze widoki byly jak z bajki. Do San Francisco wjezdzalem od polnocy droga stanowa nr 101, ktora wiedzie wsrod zielonych, porosnietych lasami wzniesien, ktore dodatkowo spowijala mgla. Wszystko to robilo niesamowite wrazenie. W pewnym momencie dojrzalem charakterystyczne czerwone przesla i po chwili wjechalem na GOLDEN GATE BRIDGE!! Tego nie da sie opisac. Most jest ogromny i ciagnie sie kilometrami, po lewej stronie rozposciera sie przepiekny widok na San Francisco, z mostu dobrze tez widac charakterystyczna wyspe z wiezieniem Alcatraz, no i przede wszystkim blekitna woda oceanu z jednej strony i zatoki San Ftrancisco z drugiej. Most jest dostepny nie tylko dla zmotoryzowanych, mnostwo tam spacerujacych, biegajacych, jezdzacych na rowerach. Jade i nie moge uwierzyc ze to sie dzieje naprawde. Dopiero co zrobilem prawo jazdy na motocykl, a teraz jade sobie po jednym z najpiekniejszych mostow swiata. Ta mysl wracala tego dnia jeszcze kilka razy, szczegolnie kiedy przedzieralem sie do centrum przez prawie pionowe ulice miasta . Niedawno jeszcze motocykl gasl mi na "gorce":) , a teraz na luzie, bez stresu przemierzam te niewiarygodne ulice San Fran!

Zadne miasto nie zrobilo jeszcze na mnie takiego wrazenia jak San Francisco. Wspaniale polozenie, zachwycajaca architektura, charakterystyczne pionowe ulice no i przede wszystkim duch miasta. Nie dziwie sie, ze to wlasnie San Francisco bylo stolica ruchu hippisowskiego w latach 60-tych. To miasto ma w sobie wolnosc, cos co ciezko opisac, ale co sie czuje.
Spacer po miescie zaczalem od Chinatown, pozniej chodzilem sobie bez zadnego planu, zagladalem do knajpek, sklepow itp. W koncu dotarlem do Union Square, glownego placu miasta, gdzie akurat odbywal sie koncert wsparcia dla Wolnego Tybetu. Ooooo takie rzeczy to ja uwielbiam. Zostalem tam prawie godzine sluchajac fantastycznych tybetanskich piesni. Gdy juz szedlem na parking, kilka przecznic dalej natrafilem na koncert trzyosobowego bandu, ktory wykonywal kawalki Hendriksa. To mnie tak wciagnelo, ze zostalem do konca koncertu i pozniej juz ciemna noca wracalem do swojego motelu, polozonego jakies 20 minut jazdy od centrum.





No i hit dnia:).Te tabliczki naprawde byly obok siebie!

Daniel Rozpara

czwartek, 21 sierpnia 2008


Poludniowa Dakota, Wyoming, Montana, Utah, Nevada - to stany, ktore do tej pory przejechalem. O Poludniowej Dakocie juz pisalem, teraz troche o pozostalych.

WYOMING I MONTANA
Wyoming i Montana, to stany podobne do siebie. Ogromne pustkowia, gory, rancza ciagnace sie kilometrami, farmerzy w kapeluszach jezdzacy zabloconymi pikapami,a wieczorami przesiadujacy w barach. Czasami jechalem kilka godzin w nudnej, monotonnej scenerii, a czasami w takich miejscach, ze zapieralo dech w piersiach z wrazenia. Sa takie chwile, ktorych nie da sie uchwycic na zdjeciu, a ktore sa tak piekne, ze zostana mi w pamieci do konca zycia, jak np jazda o zachodzie slonca w dole ogromnego wawazu, gdzie na czerwonych skalach moglem obserwowac swoj cien na motocyklu, jazda wzdluz ciagnacego sie calymi milami rancza, po ktorym biegaja setki koni, jazda wysoko w gorach, a w dole po lewej stronie rzeka wzdluz ktorej jedzie kilkukilometrowy pociag towarowy, czy jazda w towarzystwie wspanialych drapieznych ptakow nad glowa..

W Wyoming jedna z najwiekszych atrakcji turystycznych jest Devils Tower, wysoka skala, wystajaca samotnie ponad rowniny i mniejsze wzniesienia. Skala jest fotogeniczna i "ma parcie na szklo":) - wystepowala juz w niejednym westernie, a nawet w filmie science fiction. To wlasnie na Dewils Tower wyladowali kosmici w "Bliskich spotkaniach 3 stopnia" Stevena Spielberga. Ale przede wszystkim, Dewils tower jest swieta gora dla wielu plemion polnocnoamerykanskich Indian i oni tez maja swoja legende z nia zwiazana. Na wielu pocztowkach skala jest przedstawiana z ogromnym niedzwiedziem wspinajacym sie na nia - to nawiazanie do legendy, zgodnie z ktora uciekajace przed niedzwiedziem Indianki uratowal Manitou, uniosl w powietrze i zostawil na szczycie. Niedzwiedz probowal wdrapac sie na skale i swoimi pazurami porobil bruzdy, ktorymi jest poorana. Niezle co?:)
w bruzdach po niedzwiedzich pazurach dzis kryja sie alpinisci:)

okolice dewils tower upodobaly sobie pieski preriowe

Z Dewils Tower jade sie na polnocny zachod w kierunku rzeki little Bighorn w Montanie, gdzie rozegrala sie najwieksza w historii USA bitwa z Indianami i zarazem najwieksza kleska amerykanskiej armii. Krajobraz narazie sie nie zmienia, wciaz pustka dookola, zadnych zabudowan tylko gory i rancza poprzecinane waskimi rzekami i tylko co jakies 60-100 mil kolejne senne miasteczko ze stacja benzynowa, kilkoma fastfoodami i barem. Jedyna zmiana, to Indianie, ktorych nagle zrobilo sie pelno: policjanci, obsluga na stacjach benzynowych i w fast-foodach. Szybkie spojrzenie na mape i sprawa sie wyjasnia, prawie caly czas jade przez rezerwat Indian Crow. Poznym wieczorem docieram w koncu nad little bighorn, niestety jest juz za pozno i wejscie na pole bitwy jest zamkniete. Klne na samego siebie, ze tak dlugo spalem i ze tak dlugo mi zeszlo w Dewils Tower National Park. Jedyne co moge zobaczyc to swietny sklep prowadzony przez Indian, z pamiatkami, archiwalnymi zdjeciami, posterami i mnostwem wyrobow rekodziela. Jest jeszcze muzeum Custera, ale tez wlasnie zamkneli mi przed nosem. Bitwa nad little bighorn wywarla spore wrazenie na Amerykanach, po bitwie wybuchla w calych wschodnich stanach antyindianska histeria, a powiedzenie "Custer last stand" stalo sie synonimem heroicznej walki do samego konca. Szacuje sie, ze Dakotowie (siuksowie) stracili w bitwie 60 do 100 wojownikow, z armii dowodzonej przez wslawionego w wojnie secesyjnej Georga Custera nie przezyl nikt. Na czele Indian stal zaledwie 21 letni wtedy Szalony Kon, ktorego geniusz taktyczny docenili pozniej generalowie z West Pointu analizujacy przebieg bitwy. Nie przeszkodzilo im to jednak niedlugo pozniej pod pozorem rozmow pokojowych zwabic mlodego wodza, zamknac w wiezieniu i tam pozbawic zycia.

gdzies w Wyoming

sniadanie w Montanie:)


i zachod slonca w Montanie
krajobraz Montany
Po ciemku juz dojezdzam do malenkiej miejscowosci Hardin, gdzie znajduje nieduzy motel, ogladam jeszcze w tv debate z Johnem Maccainem i wkrotce zasypiam.

YELOWSTONE

Nastepnego dnia krajobraz wreszcie sie zmienia, gdzies w oddali najpierw pokazuje sie zarys ogromnych gor, by wraz z nastepnymi zrobionymi milami pokazac w pelnej krasie osniezone szczyty. Powietrze tez robi sie mrozniejsze, to znaki, ze zblizam sie wreszcie do parku Yelowstone. Po drodze jeszcze zatrzymuje sie w Billings w serwisie Yamahy i po poludniu docieram do polnocnej bramy parku.

wjazd od polnocy
Pierwsza osada w parku to Mamoth Hot Springs, sa tam hotele i campingi, ja jednak chcialem od razu wjechac glebiej w park, w Mamoth robie tylko zakupy i ruszam dalej. Po drodze czesto sie zatrzymuje i na camping w Indian Creek docieram, gdy juz jest ciemno. Rozbijam namiot i pomimo wszedobylskich ostrzezen przed tym by chowac jedzenie, bo moze przyciagnac niedzwiedzie, rozpoczynam kolacje, z milym polskim akcentem:). Dookola inni kempingowicze tez nic sobie nie robia z ostrzezen, przy co drugim namiocie pali sie ognisko, a niektorzy nawet griluja. Trudno opisac wrazenie jakie robi camping, kiedy siedzi sie przy stoliku, popija zimne piwo, obok strzelaja ogniska, a gdzies w oddali lecz bardzo wyraznie slychac wycie wilkow. Siedze tak gdzies do pierwszej az w koncu zasypiam.

juz w ciemnosciach dojezdzam na camping


kolacja z polskimi akcentami:)


poranek
Nastepnego dnia objezdzam park. Roznorodnosc przyrody, uksztaltowania terenu, zwierzat poprostu oszolamia. Sa tutaj piekne, wysokie, zalesione gory, skaliste wawazy i urwiska, wapienne, parujace gejzery, szeroka, krysztalowo czysta rzeka, kanion, wodospad wyzszy od niagary, ogromne jezioro, polany pelne zwierzat. Z tej grubszej zwierzyny niestety nie spotkalem Yogiego ani nawet bubu:), ale z bizonami to sie zetknalem, w pewnym momencie nawet zbyt blisko.. Najpierw jeden, zsiadam ostroznie z moto, fotografuje i szybko odjezdzam. Pozniej w dolinie rozciaga sie fantastyczny widok na liczne stado bizonow. Gorzej jednak, ze czesc stada postanowila sobie przejsc na druga strone drogi, ktora szybko sie zakorkowala. Samochody ostroznie przejezdzaja obok bizonow, wszyscy pochowani za szybami, a ja na motorze niczym nie osloniety......







No i na koniec atrakcja, ktora przyciaga do yelowstone najwiecej turystow, czyli gejzer old faitfull, ktory wyrzuca z siebie goraca wode z zadziwiajaco precyzyjnych odstepach czasu. Dookola mnostwo ludzi, wszyscy trzymaja aparaty w pogotowiu, zerkaja na zagarki i nagle odbywa sie rozlegle oooooooooooch, gejzer wyrzuca z siebie wode, obowiazkowa fotka na tle strumienia wody i juz dookola robi sie pusto. Wszyscy znikaja w pobliskiej restauracji lub pakuja sie do samochodow i odjezdzaja:)


Wyjezdzam z Yelowstone poludniowa brama, jade moze z 8 mil i po chwili wjezdzam do parku narodowego Grand Teton. Przepiekne, osniezone gory skaliste, lasy i wielkie jezioro. Jade 2 godziny w takiej scenerii i po wyjezdzie z parku docieram do miasteczka Jackson, ktore okazuje sie byc takim tutejszym Zakopanym, czego moj portwel nie przyjal z zadowoleniem. Prawie dwie godziny szukam noclegu, az w koncu znajduje cos, niestety cena 2 razy wyzsza niz placilem do tej pory za podobny nocleg:/

UTAH
Caly nastepny dzien to jazda na poludnie w kierunku Salt Lake City, gdzie zamierzam dac moto do serwisu, bo cos zaczyna halasowac przy redukcji predkosci i czasem przy zmianie biegow. Do miasta docieram pod wieczor. To pierwsze wieksze miasto od kiedy wyjechalem z Chicago. Jezdzi sie jednak dobrze, ulice sa szerokie, a glowne skrzyzowania bezkolizyjne. Miasto robi przyjemne wrazenie, polozone jest u podnoza wysokich gor i jak to amerykanskie miasto, tutaj tez jest troche wysokosciowcow. JAdac przez Salt Lake City mam skojarzenia z Czestochowa, podobna liczba mieszkancow (okolo 200 tys) i tak jak Czestochowa jest stolica religijna w Polsce tak Salt Lake City to stolica czlonkow Kosciola Jezusa Chrystusa Swietych Dnia Ostatniego, czyli Mormonow. I tak jak w Czestochowie, Jasna Gora przyciaga najwiecej zwiedzajacych tak tutaj Plac Światynny Mormonow. Plac Swiatynny to caly kompleks imponujacych zabudowan zajmujacy 4 ha, otoczonych murami tworzacymi kwadrat.
W Salt lake City krzyzuja sie 2 wazne autostrady miedzystanowe: I15 na poludnie w kierunku Las Vegas oraz I80 na zachod do Kaliforni. Tutaj podruzujacy przez USA maja problem, ktora opcje wybrac. Ja do tej pory jechalem prawie identyczna trasa, jak opisana w ksiazce "Asfaltowy Saloon", Lysiaka. Jednak o ile Lysiak ze swoim przyjacielem z Salt Lake uderzyli do LAs Vegas, z ciezkim sercem rezygnujac z San Francisco, tak ja zdecydowalem, ze nie omine tego miasta i na drugi dzien wjechalem na I80 w kierunku Kaliforni. Po wyjechaniu z miasta krajobraz robi sie przedziwny, znikaja gory, a droga wiedzie wsrod bialej, slonej pystyni. Jedzie sie bardzo nieprzyjemnie, bo jak informuja znaki drogowe to "high wind area". Odczulem to bardzo wyraznie, nawet jeszcze zanim pojawil sie pierwszy taki znak, kiedy kilka razy silny podmuch zepchnal mnie na pobocze. Nastepne godziny jazdy to ciagle pilnowanie sie, by nie dac sie zepchnac na pobocze lub co gorsza na sasiedni pas pod jadaca ciezarowe na przyklad.
NEVADA
Po przekroczeniu granicy z Nevada sytuacja troche sie poprawia. Teraz droga wiedzie juz przez pustkowia absolutne. Dookola tylko pustynia porosnieta krzakami i nic wiecej. Tylko oddalone od siebie o 70-100 mil miasteczka mowia ze jednak ktos zamieszkuje ten stan. Przy drodze jednak jezeli juz sa jakies zabudowania, to albo jakas strefa zmilitaryzowana albo wiezienie, a znaki drogowe ostrzegaja by nie zabierac autostopowiczow i zatrzymywac sie tylko in case of emergrncy. W Nevadzie nie zatrzymuje sie wiec dluzej, spedzam jedna noc w jednym z tych sennych miasteczek i na drugi dzien pedze dalej na zachod. Wieczorem docieram do Reno, chyba drugiego po Las Vegas miasta Nevady i znajduje motel z ktorego teraz pisze. Reno, jest polozone tylko 15 mil od granicy z KALIFORNIA, wiec jutro rano przekrocze wreszcie granice tego wyczekiwanego stanu, a pod wieczor juz moze dotre nad ocean spokojny i do San Francisco!!!

Daniel Rozpara